Po powrocie z polnocy do Manili, polecielismy tania linia do Puerta Princesa na wyspie Palawan. Stad jeszcze tylko szesc godzin vanem i bylismy w El Nido. Male miasteczko (raczej wioska) na polnocnym koncu wyspy nie zostalo jeszcze skazone masowa turystyka. Prawdopodobnie z racji tego, ze troche trzeba pokombinowac, zeby sie tutaj dostac. Nam jak najbardziej takie miejsce odpowiada. Im mniej “bialasow” tym lepiej :)
Glowna atrakcja jest tutaj Archipelag Bacuit , grupujacy male, skaliste wysepki z przyklejonymi do nich rajskimi plazami. W koncu Milaron mogla odhaczyc punkt, bez ktorego (wedlug niej) podroz dookola swiata sie nie liczy, czyli – pobyt na rajskiej wyspie (tutaj musza wystapic w tym samym momencie: lazurowo-niebieska woda, palmy z kokosami oraz bialy, puszysty piasek).
Codziennie z El Nido (brzmi jak El Dorado :) ) wyplywalismy lodka z plywakami po obu stronach (Banka) i odwiedzalismy kolejne wyspy. Gdy przychodzila pora obiadu, wlasciciele lodek przygotowywali nam “lunch” (czytaj: wielkie obzarstwo z rybami, salatkami, kokosami i co tylko mozna sobie wymarzyc). Przy plazach na glebokosci 3-5 metra byly rafy koralowe z mnostwem kolorowych ryb, wystarczyla maska z rurka, zeby to wszystko zobaczyc.
Raz chcielismy pojechac na pewna wyspe, ale okazalo sie, ze nie mozemy zostac. Dlaczego? Szwedzka ekipa krecila jeden z glupich reality show. Wynajeli cala wyspe za grube pieniadze. Pozniej w telewizji naiwna publicznosc oglada rozbitkow na bezludnej wyspie, na srodku Pacyfiku, kiedy do stalego ladu jest raptem pietnascie minut. Podobno czesto tu cos nagrywaja.
Na codzien w El Nido zycie plynie powoli. Prad dla calej wsi jest podawany z agregatu. Dlatego czesciej go nie ma, niz jest. W takim miejscu nikomu to nie przeszkadza. Mieszkancy sa jak reszta Filipinczykow, przeprzyjazni i przegoscinni. Usmiechnieci od ucha do ucha przez cala dobe :)
W ogole cale Filipiny nie sa jeszcze zepsute turystycznie, jak inne kraje. Przyjechalismy tutaj z Indii i chcielismy sie z kazdym targowac o kazde peso. Wszedzie wietrzylismy jakis podstep i chec wyciagniecia z nas kasy. Ale po ponad miesiacu w Indiach jestesmy usprawiedliwieni :) Tutaj jest zupelnie inaczej.
A jak jest? Za krotko tutaj jestesmy, zeby cokolwiek powiedziec. Zdazylismy tylko “liznac” ten kraj, aby sie przekonac, ze warto tu wrocic. Jest jeszcze tyle miejsc do odkrycia – cale Filipiny to 7107 wysp i wysepek. Przez te niecale trzy tygodnie zdarzylismy jednak troche zaobserwowac. Przede wszystkim wielka religijnosc, o czym juz pisalismy. Wszedzie figurki z Matka Boska, naklejki z Jezusem, hasla i slogany. Czasem wyglada to absurdalnie, np: bar z pelnym wyborem alkoholi i gdzies miedzy butelkami wcisniety wizerunek. Dawno nie widzielismy, zeby ktos modlil sie przed zwyklym obiadem, a tutaj to normalne. Oblepione Jezusami i Maryjami sa szczegolnie tricykle, czyli jeden z podstawowych srodkow transportu w miastach. Jest to motorek z przyczepka i nadbudowka, ktora robi za dach i bagaznik.
Spoleczenstwo jes tutaj mocno zamerykanizowane. Nic dziwnego, w pewnym momencie przybysze z USA zarzadzali tymi wyspami, a pozniej dlugo mieli tutaj swoje bazy lotnicze. Generalnie wszyscy uwielbiaja stare amerykanskie przeboje. Kroluje Bony Tyler, Elvis i muzyka country, ale szwedzkie Roxette tez ma swoja pozycje :)
Gdyby tylko sluchali byloby swietnie, ale oni uwielbiaja spiewac. Hitem jest tu karaoke. W barach stoja specjalne maszyny maszyny z dolaczonymi trzytomowymi spisami piosenek. Kazdy cos dla siebie znajdzie. W sklepach mozna kupic domowe zestawy do karaoke. A jak oni spiewaja! Wiara we wlasne talenty wokalne jest u nich ogromna, niestety (szczegolnie, gdy spimy obok) :)
Na koniec o czyms, co mi sie najbardziej w nich podoba. Gdy pytamy Filipinczyka np: ile godzin bedziemy jechac? Odpowiedz zawsze zaczyna sie od: MAYBEEEE (po polsku brzmi to: Mejbiiiiiii…). Mejbiiii 6 or mejbiiii 7 godzin.
Przeczytalismy gdzies, ze im wiecej czlowiek w tym kraju pyta, im wiecej sie probuje dowiedziec, tym mniej wie :)
Zapraszamy na Filipiny :)