Jest za pietnascie pierwsza. Plecaki pakujemy pod poklad I wsiadamy do naszego sleeper bus’a, ktory ma nas zawiesc do Chengdu, stolicy prowincji Sichuan (ponad 1000 km).
Przy wejsciu wisi pek malych reklamowek-foliowek, tzw. “zrywek”. Kazdy zrywa, wiec my tez zerwalismy. Na smieci, pomyslelismy. Pomylka (o czym sie wkrotce przekonalismy).
Na dzien dobry na naszych miejscach leza dwaj Chinczycy. Jeden nie myl sie “na oko” dwa tygodnie. Pokazujemy bilety, ze to nasze miejsca, I ze “panom juz podziekujemy”. Jeden udaje, ze nie wie o co chodzi, pokazuje na inne miejsca wolne, a drugi bezczelnie glowe odwrocil. Na to Mila panu, co sie myc nie lubi, zrobila taka awanture, jakiej w zyciu nie widzial. Za to ja wrzucilem drugiemu na lozko wszystkie moje rzeczy, usiadlem prawie na nim I zaczalem powtarzac po polskim slowie cos w rodzaju: “idz sobie”.
Panowie nie wytrzymali napiecia I sie wyniesli. Ten smierdzacy polozyl sie na miejscu, ktore bylo wykupione przez jedna z dwoch Japonek, jadacych z nami. Teraz one zaczely go wyganiac. Na ich nieszczescie Chinczyk polozyl sie obok nich, bardzo im zatruwajac powietrze, przez cala droge.
Sadowimy sie w naszych lozeczkach. Rozmiar na Chinczyka (metr szescdziesiat w kapeluszu)lub na Mili siostre. Lezanki niewygodne na maxa, nogi od kolan w dol sa schowane pod lozkiem, ktore jest nastepne z przodu. Lezymy na bacznosc, kazdy ruch na bok doprowadza ze wzynamy sie w okienko albo w porecz. Lozka - trumny, a caly autobus jak karawan.
Chinczycy tez sie sadowia I zaczynaja sciagac skaj-buciki. Zapach frotowych, dawno nie pranych skarpet wypala nozdrza. Dobrze, ze kazdy ma obok siebie wlasne okienko.
Ruszamy, najpierw przez miasto, powoli. Za miastem zaczynaja sie serpentyny, a w kierowce wstepuje DEMON. Rozpedza sie do nieprawdopodobnych predkosci, wyprzedza na zakretach, “na trzeciego”. Reka caly czas na klaksonie. Lezymy zesztywniali ze strachu, Mila w kolko powtarza: ” jestem pewna, on nas zaraz zabije”.
Po jakichs dwoch godzinach takiej jazdy, wspolpasazerowie zaczynaja robic uzytek z malych reklamowek. Co pare minut, pelna “zrywka” leci za okno. Jedna pani szczegolnie ostro zawodzi “bleee” dwa lozka za Mila. Dziwny narod ci Chinczycy. Nikt nie zwrocil kierowcy uwagi, ze jedzie jak wariat. Po szesciu godzinach przerwa na obiad i zmiane kierowcy. Japonki wygladaja jak zombie. Jedzie tez z nami Chinczyk znajacy angielski. Mowi, ze pierwszy raz wzial sleeper busa I ze nigdy wiecej nie zamierza tego robic. Ludzie, ktorzy przed chwila szaleli z reklamowkami, jak gdyby nigdy nic zaczynaja sie objadac ryzem z warzywami I miesem. Pani, ktora niedawno jeczala najbardziej, palaszuje miche ostro przyprawionego ryzyku.
Po przerwie wsiadamy pelni nadzieji, ze drugi kierowca nie jest idiota. Dosyc szybko zaczyna sie autostrada. Troche spokoju. Jednak spokoj nie trwa dlugo.Konczy sie Express Highway I dla odmiany zaczynaja sie dlugie, ostre zjazdy waska droga. Kierowca na kazdym zjezdzie testuje maksymalna predkosc autobusu.
W tym momencie nasza uwage (od umierania ze strachu) odwraca glosne ryczenie. Pare lozek od nas ktos chrapie tak przerazliwie glosno, ze nie sposob zebrac mysli. Dziwny narod ci Chinczycy. Nikt “chrapacza” nie obudzil. Nikomu to nie przeszkadza.
Z tylu autobusu byla toaleta I ktos bezprzerwy nie zamknal drzwi, ktore na kazdym zakrecie trzaskaly okropnie. Nikt z lezacych obok nie wstal, zeby zamknac, nikomu to nie przeszkadza. Tak wyluzowanego narodu jeszcze nie widzielismy. Wracajac do toalety, straszny sie z niej smrod unosil. Raz sprobowalem z niej skorzystac. Wygladalo to mniej wiecej jak w filmie “Dzien swira”, trafilem wszedzie tylko nie do otworu w podlodze.
Po 23 godzinach dojechalismy wykonczenie do celu. Nigdy wiecej Sleeper Busow!!!
Wzielismy wlasnie taki autobus, bo pomiedzy Lijiang a Chengdu bylo to jedyne bezposrednie polaczenie. W Syczuanie infrastruktura jest dopiero rozwijana. Pomyslelismy sobie, na taki bilet stac pewnie tylko bogatszych Chinczykow, bedzie kulturka. A ci bogatsi to chyba sobie samolotem polecieli.
Ok, wiec jestesmy w Chengdu. Miasto jest ogromne. My chcemy zobaczyc dwie glowne atrakcje: Pandy I wielkiego Budde. Wielki park Wolong, gdzie pandy zyja w naturalnych warunkach, jest zamkniety z powodu zniszczen po majowym trzesieniu ziemi. Pojechalismy wiec do centrum badawczego, gdzie tez sa pandy (czesc przesiedlono z Wolong’u). Pandy sa SUPER!!!! Najukochansze zwierzaki na swiecie. Jak sie na nie patrzy to chcialoby sie misia utulac I utulac bez konca. W odwiedziny trzeba przyjechac rano, bo po 10 pandy sa juz po sniadaniu (zjadaja ogromnej ilosci lisci bambusa, kilkanascie kg dziennie) i zapadaja w spiaczke - taka pandowa sjeste. Oprocz pandy wielkiej, w osrodku sa jeszcze pandy czerwone, podobne bardziej do szopa, niz do misia.
Nastepnego dla pojechalismy do Leshanu (2h autobusem). Zobaczyc najwiekszego Budde na swiecie – robi wrazenie. Przewodnik podaje ze na paznokciu stopy Buddy moze stanac 6 osob, a jego ucho ma 7 metrow!. Budda zostal wykuty jest w litej skale jakies 1200 lat temu. Mocno sie ktos przy tym napracowal. Otoczony jest przez lasy I mniejsze jaskinie, w korych pelno jest przeroznych plaskorzezb. I tu niespodzianka, nie ma tu wesolego miasteczka, jak przy innych atrakcjach w Chinach. Jest cicho, spokojnie, zarosniety lasami teren wyglada jakos tropikalnie. Zdecydowanie warto bylo tu przyjechac.
Z Chengdu udajemy sie juz powoli w strone Kantonu, skad opuscimy Chiny, troche nam smutno, ale czujemy sie tu juz jak u siebie, a to znak, ze trzeba zmienic kraj.