Z Pushkaru do Jaisalmeru odwazylismy sie jechac, drugi raz sleeperbusem. Obiecalismy sobie, po Chinach, ze nigdy wiecej, ale to Indie I 10h jazdy noca, wiec… Dostalismy podwojne lozko – malzenskie ? :) Bylo duzo lepiej niz za pierwszym razem. Czulismy sie bezpieczniej, a kierowca nie probowal nas zabic. Wprost idealnie; gdyby okno sie domykalo, byloby nawet cieplo, a gdyby ekipa studentow architektury z Bangladeszu nie organizowala konkursu pod tytulem: “kto ma bardziej mordercze wiatry”, kierowca nie jechalby z otwartymi drzwiami, robiac lodowate tornado wewnatrz autobusu. Wcale nie narzekamy :) O 7:00 jestesmy w Jaisalmerze, miescie w ktorym znajsuje sie przecudnej urody fort z zoltego piaskowca i w ktorym kazdy obowiazkowo bierze udzial w camel safari – czyli jezdzi na wielbladach po pustyni, ktora w niczym nie przypomina pustyni, tylko co najwyzej sawanne :)
My trafiamy do Adventures Travel Company. Oczywiscie ich safari jest najlepsze, jak u wszystkich :) Wlasciciel jest najlepszym sprzedawca, jakiego w zyciu spotkalismy. Wcisnie wszystko, kazdemu. Po paru minutach nie jestesmy juz klientami, ale “przyjaciolmi”. Jaki zaszczyt :) Milunia bardzo chce jechac na trzy dni i dwie noce, bo nie chce robic safari “po lebkach”. Wedle zyczenia :) Start mamy pojutrze o 6:30. Nastepnego dnia rano burza, leje jak z cebra. Nasz nowy “przyjaciel” mowi, ze jutro powinno byc ok. Rano nie pada, wiec jedziemy. W naszej ekipie : para bardzo europejskich hindusow z Bombaju (chlopak okazuje sie piosenkarzem z Bollywood :) ), Nikolas z Kolumbii, Richard (Rysiek?) z Anglii i Estera z Walii. Taka miedzynarodowa druzyna zajezdzamy 50km od miasta na skraj pustynio-sawanny. A tam wielblady i ich wlasciciele, czyli nasi przewodnicy z szefem o ksywie Ali Baba na czele. Panowie sa prawdziwymi ludzmi pustyni. Wygladaja jak zywcem wyrwani z czasow jezusowych. Po sniadaniu przy ognisku ruszamy. Pierwsze kilka minut ekscytacji i… NUDA. Jazda na wielbladzie jest naprawde nudna! A do tego bardzo malo wygodna. Kolo 14 Mamy lunch, a po nim znowu jedziemy i znowu… nuda. Zastanawiamy sie, kto wybiera sie na safari na dwa tygodnie, bo takie tez sa w ofercie.
Wieczorem kolacja, hinduskie spiewy przy ognisku i spanie “pod chmurka” z nadzieja, ze te chmury, ktore wlasnie zaslonily nam gwiazdy, nie sa deszczowe.
Rano budzimy sie cali wilgotni od rosy i… decydujemy, ze wracamy z hindusami dzisiaj po obiedzie. Sprobowalismy camel safari i wiemy, ze to nei dla nas.
Po powrocie nasz nowy “przyjaciel” mowi, ze pomoze nam znalezc tani pokoj i nawet zaplaci za pierwsza noc. Dostajemy pokoj i szybko orientujemy sie, ze te kilka “apartamentow” i restauracja naleza do wlasciciela Travel Agencji. Nie ma to jak miec prawdziwych “przyjaciol” :)
Pogoda do konca sie nie poprawila, lal deszcz i bylo zimno, a Mila sie rozchorowala.
Jaisalmer jest naprawde innym miastem, niz wszystkie. Wiekszosc domow zbudowana jest z zoltego piaskowca. Zycie toczy sie tutaj powoli. Na ulicach mozna spotkac ludzi ubranych w suknie do kostek, owinietych w koce z turbanami na glowie. Przyjezdzaja z pustyni na zakupy. Odnosi sie wrazenie, ze cofnelismy sie w przeszlosc do czasow starozytnych. Zolty fort robi wrazenie, ale na ulicach panuje potworny syf, swiete krowy jedza kartony i inne smieci, a identycznie wygladajace, bezpanskie psy kula sie ze strachu, kiedy podejdzie sie blizej.
Z Jaisalmeru jedziemy jakies 13h autobusem do Ahmedabadu, a stamtad mamy lot tania linia na Goa, gdzie spedzimy swieta pod palma na goracym, bialym piasku (przynajmniej taki jest plan :) ). Ciao.
Z powodu choroby fotografa, zdjecia dodamy pozniej.