Z Manili pojechalismy na polnoc do Banaue, miejsca slynacego z tarasow ryzowych, wpisanych na liste Unesco. Miejsce opisane w przewodniku, jako pozycja obowiazkowa, czyli wies Batad, wraz z otaczajacymi ja tarasami, okazalo, sie dla nas, kompletna klapa. Byc moze to dlatego, ze wczesniej widzielismy chinskie tarasy, dla ktorych nie ma specjalnej pory roku, kiedy wygladaja najladniej. W ciagu roku krajobraz sie zmienia, ale zawsze jest pieknie.
Filipinskie tarasy spowite byly mgla i niskimi chmurami, z ktorych saczyl sie deszcz. Trafilismy na koncowke filipinskiej zimy. Bylo mokro, slisko, grzazko i nieprzyjemnie. Z nadzieja na lepsza pogode postanowilismy zostac na noc w schronisku. Lepsza pogoda nie nadeszla – malo tego, bylo jeszcze gorzej – lalo jak z cebra. Przemoczeni i lekko zawiedzeni wrocilismy do Banaue, ktore nie nalezy do idyllicznych gorskich miasteczek, ale widniej jako obowiazkowa pozycja w przewodniku, wiec przyciaga turystow. To wlasnie w ten rejon, ponad 2000 lat temu przybyli Chinczycy, ktorzy zaszczepili pierwotnie zyjacym na tych terenach Aborygenom sztuke uprawiania roslin. Chinczycy przyniesli ryz i zbudowali z gliny i kamieni tarasy pod jego uprawe.
Z pewnoscia wyjechalibysmy rozczarowani, gdyby nie Milarona fascynacja dzikimi plemionami i to, ze w jednej z restauracji zobaczyla zdjecia z gorskich wiosek z okolic miasteczka Bontoc, polozonego ponad dwie godziny jazdy na polnoc od Banaue. Od tej chwili Mila przejela calkowicie organizacje wyprawy. Znalazla przewodnika, ktory mogl nas zaprowadzic do wiosek, umowila transport, itd. Z Banaue wyruszylismy o 8:30 jeepney’em, ktory jest podstawa transportu na Filipinach. Pierwsze pojazdy tego typu byly przerobionymi “willis’ami”(wojskowy gazik), pozostawionymi przez Amerykanow po II wojnie swiatowej.
W polowie nasza podroz zostala przerwana. Winny byl deszcz, ktory zmyl droge. Na odcinku 15-20 metrow byla wielka dziura. Betonowa szosa poleciala w ponad 100 metrowa przepasc. Poszlismy za miejscowymi ludzmi, sciazka wysoko ponad wylomem. Po drugiej stronie juz czekaly jeepney’e, ktore gotowe byly nas zawiezc do Bontoc.
Na miejsciu okazalo sie, ze naszego przewodnika nie ma, ale Mila szybko znalazla innego. Po szybkim obiedzie pan Kinad zabral nas do wiosek Maligkong i Guinaang w Mountain Province, po drodze prowadzac nas przez nalezace do mieszkancow tarasy. Tutejsze nie sa wpisane na liste Unesco, ale robia o wiele wieksze wrazenie, niz te z Batad. Przewodnik wyjasnil nam, ze Unesco objelo patronatem tarasy w Batad dlatego, ze tamtejsze dzieci chodza do szkoly i nie pracuja juz na poletkach. Chodzi o to, ze bez ich pracy trudno byloby utrzymac liczace 2000 lat tarasy, natomiast dzieki pieniadzom z Unesco jest to mozliwe. Zupelnie inna sytuacja jest w rejonie Bontoc, tutaj kazdy, od malych dzieci po zgarbione staruszki, pracuje przy ryzu. W ten oto sposob przecietnie wygladajace Batad, dzieki Unesco ma staly doplyw turystow (i pieniedzy), natomiast do o wiele bardziej spektakularnego regionu Bontoc dojezdzaja nieliczni. Mieszkancy tutejszych wiosek to Dajakowie, ktorzy przybyli tutaj z Malezji.
Pierwszy dzien byl tylko rozgrzewka. Drugiego dnia jest juz na powaznie. Najpierw od 6 rano, jeep’em jedziemy dwie godziny wzdluz rzeki Chico, az konczy sie droga. Zanim sie skonczyla, przylepiona do zbocza wiodla nad przepasciami, ktorych koniec gubil sie daleko we mgle. Od rana nieprzewidywalna, filipinska pogoda serwuje nam z nieba prysznic. Idziemy blotnista sciezka, ktora z calkiem szerokiej, zmienia sie w wazka drozke. Jest naprawde slisko. Zostawilismy nasze gorskie buty w Manili w hotelu. Ja ide w sandalach, a Mila w crocs’ach, po kostki w blocie. Tylko Stanley zabral “trapery”, przez przypadek zreszta :) Po dwoch godzinach doszlismy do wioski Buskalan. Godzine drogi pod gore znajduje sie wies Logong. Cywilizacja juz tutaj dotarla. Jest kilka chat krytych strzecha, ale przewaza falista blacha. Mieszkancy zrzucili ludowe stroje, zamieniajac je na t-shirty i spodnie. Obie wsie leza w prowincji Kalinga i naleza do plemienia But But. Zarowno oni, jak i wspomniani Dajakowie to tzw. Head Hunters, czyli lowcy glow. Oprocz Filipin, mozna ich spotkac na Borneo i Papui Nowej Gwinei. Wszyscy po zabiciu swoich wrogow, zabierali ich glowy. W Papui N. G. Head Hunters sciagali skore z czaszki i preparowali ja, az osiagala rozmiary piesci. Taka mala glowe noszono jako trofeum.
Zupelnie inaczej wygladaja zwyczaje lowcow z Filipin. Ich interesowala glownie zuchwa. Po spreparowaniu uzywano jej jako wieszaka na zrobiony z bronzu dzwonek. Jest do niego przywiazany sznurek, a do sznurka owa zuchwa, za ktora trzymamy calosc. W druga reke bierzemy kawalek drewna, ktorym uderzamy w dzwon. Taki instrument jest uzywany podczas waznych uroczystosci, np. Slubow.
Na prosbe naszego przewodnika, z jednej chatty przynosza nam taki dzwonek i wyjasniaja, ze zuchwa nalezala do japonskiego zolnierza z II wojny swiatowej, ktory nieroztropnie zapuscil sie w te rejony. Tak na marginesie, te ziemie nigdy nie zostaly skolonizowane przez Hiszpanow, ani podbite Japonczykow podczas II wojny swiatowej.
Wracajac do obcinania glow wrogom, Kinad tlumaczy, ze w sumie nie wiadomo jak to sie zaczelo. W kazdym razie podczas wojen toczonych przez miejscowe plemiona, gdy jeden stracil glowe, jego plemie, a szczegolnie rodzina, szukali zemsty i tak w kolko.
Dzisaij caly proceder jest oczywiscie zabroniony przez prawo. Gdy kogos pytalismy, czy Head Hunters natal praktykuja, kazdy usmiechal sie dwuznacznie i mowil: “nieee”.
Jednak nasz przewodnik twierdzi, ze dzisiaj nadal plemiona tocza walki miedzy soba i wedlug niego stare zwyczaje wciaz sa kultywowane.
Znakiem rozpoznawczym tutejszych plemion sa ich tatuarze. Cale ramiona i klatka piersiowa pokryte sa ozdobnymi wzorami. Atrament robi sie z sadzy zmieszanej z woda. Calosc umieszcza sie pod skora naklowajac ja kolcami, rosnacymi na popularnej tutaj roslinie. Lowcy glow tatuowali sobie na piersiach paski, kazdy oznaczal jedna glowe.
Powrot do Bontoc ta sama droga zajal nam prawie 5 godzin. W miasteczku wstepujemy do museum, w ktorym sa zdjecia z poczatku XX wieku, zrobione przez misjonarzy. Miedzy innymi san a nich wojownicy z trofeami (glowami) i cialo mezczyzny, ktory stracil w walce zycie (i glowe).
Powrot do Banaue (tu kazda miejscowosc zaczyna sie na B) troche sie przedluza. Stoimy 2 godziny, poniewaz dziura, ktora zatrzymala nas wczesniej jeszcze sie powiekszyla. Tony ziemi obsunely sie jeszcze bardziej. Zgodnie stwierdzilismy, ze naprawa zajmie przynajmniej miesiac. Juz po 2 h operator koparki wykopal nam nowa droge, po ktorej przejechal nasz autobus, z nami (zlanymi potem) w srodku.
OD JUTRA GLOSOWANIE W KONKURSIE "BLOG ROKU". MY STARTUJEMY W KATEGORII 'PODROZE'. SZCZEGOLY PODAMY JUTRO.