Wrocilismy z Annapurna Base Camp (A.B.C.). A bylo to tak:
Dzien 1. (12.11 Milaronowe urodziny).
Autobusem o 6:45 pojechalismy do oddalonego o 2h od Pokhary Naya Pool. Stad okolo pol godziny do wsi Birethani, w ktorej jest punkt kontrolny. Pokazalismy tutaj nasze pozwolenie na treking, nastepnie wpisano nas do ksiegi. Dzieki temu wiadomo, kto poszedl w gory. Przez caly dzien sa chmury i tylko na slowo wierzylismy ludziom, ktorzy zapewniali nas, ze przed nami sa piekne, osniezone szczyty :) Z drugiej strony dzieki chmurom bylo chlodno, wiec nie zapocilismy sie na amen.
Pierwszego dnia szlismy 6h i doszlismy do wioski Gandruk. Tutaj jest jeszcze cywilizacja: darmowy cieply prysznic, czysta koldra, nawet reczniki. A przede wszystkim jest dosyc cieplo. Z okazji Mili urodzin lejemy ostro rum do herbaty :) Przez cala wyprawe szlismy wymeczeni spac o 18 i wstawalismy o 6 rano a i tak rano bylismy nie do zycia.
Dzien 2.
Z Gandruku ruszamy w kierunku Chhomrong (1940m.n.p.m.). Po drodze mijamy male skupiska domkow. Ludzie zyja tutaj bardzo prosto, kazdy pozdrawia nas z usmiechem nepalskim "namaste" (dzien dobry, czesc, jak sie masz). Co chwile podbiegaja umorusane dzieciaki i krzycza: namaste, do you have sweet? Do Chhomrong docieramy po 6h. Jest darmowy prysznic, koldra jezeli poprosisz, recznikow brak.
Nie obylo sie bez incydentow. Zostalem zaatakowany przez krowe, ktora ganiala mnie po okolicznych pagorkach :)
Dzien 3.
Zaczelo sie na powaznie. Najpierw zejscie w dol do samej rzeki, schodami, ktore wydaja sie nie miec konca. W drodze powrotnej trzeba bedzie po nich wejsc , ale teraz o tym nie myslimy. Po przejsciu rzeki trzeba sie wspinac znowu do gory. Pozniej juz jest tylko gora, dol, gora, dol (ale wiecej do gory niz do dolu). Konczymy dzien w Dobhan. Calosc to trzy malutkie guest house'y. Goraca woda jest, ale platna.
Jest tutaj ciekawe zjawisko. Okolo 15 z pieknego, niebieskiego nieba nie zostaje nic. W 15 minut wszystko zaslaniaja groznie wygladajace chmury. Robi sie bardzo zimno. Rano znowu jest niebieskie niebo a po chmurach nie ma sladu. I tak codziennie.
W jadalni mamy miedzynarodowe towarzystwo. Para Polakow (czyli my :) ), para z Australii, z Francji, Francuz z Polinezji Francuskiej, Ekipa Rosjan wymieszana z Ukraincami. Mila rozmawia po Polsku z Ukrainka, a ja rozgrywam partyjke szachow z Francuzem.
Dzien 4.
Teraz to juz caly czas w gore Widoki coraz bardziej powalajace. Podejscia coraz bardziej strome. Po 6h docieramy wykonczeni do M.B.C., czyli Machhapuchhre Base Camp (3700 m). Francuzi dotarli pierwsi i tak jak sie umowilismy zajeli nam pokoj, a raczej obskorna dwojke, w ktorej w nocy bylo okolo zero stopni. Tutaj juz nie ma ani cieplego prysznica, ani zadnego. Po 15, gdy sie zachmurzylo, jest tak zimno, ze nikt nie mysli o kapielach. Nasze spiwory sa raczej letnie, wiec balismy sie, ze pod jedna koldra zamarzniemy. Udaje sie nam wyprosic druga, chociaz Anglicy nie dostali. Skad te wzgledy? Szef schroniska bardzo lubi Polakow. Zna duzo polskich slow i znal Kukuczke. Okazalo sie, ze gdy zdobywal Annapurne, to spedzil tam 8h z odmrozonymi rekami. Oprocz dodatkowej koldry, dostajemy caly czas dokladki jedzenia, az nam uszami wychodzi.
A skoro juz o jedzeniu. Na tej wysokosci, jak i na calym szlaku, mozna zjesc co sie tylko czlowiekowi zamarzy. Prosta owsianke, nalesnika, jajka na wszystkie sposoby, ale tez pizze, lasagne, spagetti, francuskie tosty itd. itd. Wszystko jest pierwsza klasa.
A skad to wszystko sie tam bierze? A no jest wnoszone przez porterow. Dla nas ci ludzie sa prawdziwymi bohaterami. Kiedy bialas w super gorskich butach, ubrany w te wszystkie goretexy, windstopery (czyli my :) ) zasapany, z lekkim plecakiem slimaczy sie pod gore, ci twardziele w samych klapkach (czasem w japonkach) ida zwawo, niosac ciezary czesto przekraczajace 50kg. W dodatku tak umeczeni potrafia jeszcze powiedziec radosnie "namaste", a nawet pogadac chwile. Zasapanemu bialasowi czesto trudno odpowiedzec na zwyczajne "haj".
Dzien 5.
Zdecydowalismy sie zaatakowac A.B.C. przez wschodem slonca. Wstalismy o 4 rano i o 4:30 wyszlismy razem z Koreanczykiem i jego przewodnikiem.
Mlody chlopak z Korei Poludniowej wygladal jakby sie z choinki urwal. Idzie bez czapki, w rozowym sweterku w szpic i lekkiej bialej kurteczce, kiedy my poubierani "na cebule" w czapki, rekawice i kurtki trzesiemy sie z zimna.
W polowie drogi Koreanczyk stwierdza, ze boli go glowa i wraca (moze od mrozu, jak sie czapki nie ubralo). Zostajemy tylko my, gdzies duzo nizej widac swiatla latarek. Nastepna ekipa wspina sie za nami. Wlasciwie to latarka jest niepotrzebna, ksiezyc w pelni, oswietla wszystko dookola. Dojscie z M.B.C. do A.B.C. zajmuje ponad godzine. Wydaje sie, ze droga nie ma konca. Im wyzej, tym ciezej isc. W koncu najpierw widac swiatelko schroniska, a po chwili docieramy do celu. A.B.C. - 4130 m.n.p.m.
Zaczyna sie wschod slonca. Tego co sie wtedy widzi nie sposob opisac. Kolory zmieniaja sie co kilka sekund. Od czerwonego, przez fioletowy, az do rozowego. W pewnym momencie nie ma jeszcze slonca, a gory sa cale czerwone. Nagle jakby ktos zapalil swiatlo i jest jasno. Jak to powiedziala Emilka: Teraz juz rozumie, ze mozna sie zakochac w gorach.
Przed nami z jednej strony Annapurna I (8091m) i Annapurna South (7219m), a z drugiej "grozny" Machhapuchhare - "Fish Teil" (6993m). Porterzy mowi, ze Annapurna I to matka, a Machhapuchhre to syn. Jestesmy na 4130m i dopiero stad himalaisci zaczynaja sie wspinac na szczyt, czyli jeszcze 4km w gore :)
Po szale robienia zdjec, idziemy do jadalni schroniska na goraca herbate i owsianke z miodem.
Po kolejnej sesji zdjeciowej w pelnym sloncu, wracamy do M.B.C. Pakujemy sie, zostawiamy nasze zdjecia na tablicyw jadalni i ruszamy w dol. Wieczorem jestesmy znowu w Dobhan. Wszystkie miejsca zajete, dostalismy tylko lozko w pokoju z porterami.
Dzien 6.
Planujemy dojsc az do miejsca zwanego New Bridge. Po drodze wspomniane juz schody przed Chhomrong. Ja ide non stop 40 minut na sam szczyt. Pot sie ze mnie leje. Mila ledwie zywa dociera kilka minut pozniej (jakies 30 min pozniej:)). Wyglada na niepocieszona. W nagrode pizza na lancz :) o 16 jestesmy w New Bridge, a tam kto? Koreanczyk. Wciaz w swoim rozowym sweterku. Przy kolacji rozmawiamy ze Stef z Australii. Nie dosc, ze weszla na A.B.C., to zrobila jeszcze Annapurna circuit, czyli obeszla te wszystkie gory, ktore widzielismy z A.B.C. dookola (zajmuje to 16-18 dni). Stwierdzamy,ze niezla z niej twardzielka, ale kiedy mowi, ze chce jeszcze isc na Mount Everest Base Camp (ponad 5000m) to podejrzewamy u niej blizej nieokreslony rodzaj dewiacji. My po samym A.B.C. jestesmy wymeczenie i marzymy, zeby byc juz w Pokharze.
Dzien 7.
Nastepne 5h marszu i wkraczamy do Birethani. Wpisujemy sie do ksiegi, potwierdzajac zakonczenie wedrowki. Potem jeszcze 30 minut do Naya Pool i 2h autobusem do Pokhary. Okolo piatej jestesmy w hotelu w Pokharze.
W sumie przeszlismy przez 7 dni okolo 80km po gorach. uff. Jestesmy z siebie dumni.
JUTRO MAMY WOLNE!