Z Pokhary pojechalismy do Parku Narodowego Chitwan. Nic nadzwyczajnego, sie okazalo. Pojezdzilismy na sloniach, zrobilismy sobie jeep safari itp. Widzielismy troche dzikich zwierzat. Safari jak safari, ALE HOTEL…
Nasz hotelik, “Hamlet cos tam”, mial aspiracje na 5-gwiazdkowy hotel. Domki z zewnatrz wygladaly calkiem milo, lecz srodku biegaly jaszczury I inne stwory. Reczniki byly koloru sciery do podlogi, a w wazonie stal wyrwany z korzeniami pek trawy :)
Hotel zatrudnial kilku bardzo przejetych swoja rola mlodych chlopcow, ktorzy do Grzecha I innych panow mowili ‘Sir’ (do mnie nie zwracali sie Serowa).
Styl calego hoteliku byl raczej staromodny, zeby nie powiedziec komunistyczny.
Stolowka miescila kilka stolikow, barek I okienko do wydawania potraw – zasloniete szmato-kotarka. Na stolach lezaly wymiete I poplamione podkladki pod talerze I szklanki.
Paowie kelnerzy stali caly czas na bacznosc za barem, bezustannie gapiac sie na kientow, czyli m.in. na nas. Sledzili kazdy ruch. Kiedy sprytnie zaobserwowali, ze nabiles na swoj widelec ostatni kes, natychmiast pojawiali sie przy stoliku, stojac na bacznosc I wyrywajac ci talerz, cicho przy tym pytajac: Sir, finish?? A my z pelna buzia odpowiadalismy: Yes, Sir, finish :)
Kiedy zamowilismy herbate, tajemniczy “ktos” zasiorbal do srodka szmato-kotare I zaczal wycierac nia szklanki :) po czym zadzwonil swoim dzwonkiem po kelnera, ktory pomaszerowal po nie, a nastepnie podal nam w nich do stolu herbate :)