Dotarlismy w koncu do najwiekszej (naszym i nie tylko zdaniem) atrakcji N.Z., mianowicie do Milford Sound, slynnych fiordow. Jest on czescia Fiordlandu, ktory rozpoczyna sie za miasteczkiem Te Anau. Jadac do Milford Sound mija sie widoki takie, ze ... no nie da sie tego opisac, naprawde sie nie da :) a zdjecia tego nie oddaja ( sorry :) - E. ). Wielu ludzi mowilo nam wczesniej, ze M.S. to jest cos co, bedac w Nowej Zelandii, trzeba zobaczyc. Slyszelismy, ze mozemy oszczedzac na innych cudach, ale tu nie mozemy zalowac pieniedzy. Po rejsie, ktory odbylismy mozemy powiedziec jedno: Milford Sound to jest cos co, bedac w Nowej Zelandii, trzeba zobaczyc!
Ciezko jest trafic z pogoda. Kiedy w Te Anau jest slonce, w polowie drogi do M.S. leje i wieje. My pojechalismy na slepo i ... deszcz i... wiatr :). Przy zakupie biletu Pan nam wyjasnil ze nie mamy co marzyc o pieknej pogodzie i ze wszystkie widokowki, na ktorych jest blekitne niebo robione sa zima, kiedy nie ma sezonu. Podobno nikt nie jest w stanie okreslic pogody w Milfort Sound, nawet jesli na przystani leje i urywa glowe to nie znaczy ze musi byc tak podczas rejsu. Wybralismy dlugi rejs, 2:15h. Najlepszy :):) Byl to ostatni rejs tego dnia, wiec na lodzi, na ktorej normalnie jest okolo 80 osob, bylo ok. 15 :), a do tego pod koniec byla przecena sandwichow i zupy wiec wyzerka za poldarmo :)
Z reka na sercu przyznajemy, ze to bylo jedno z najpiekniejszych miejsc jakie w zyciu widzielismy. Ciekawi jestesmy jak wyglada w czasie, gdy swieci slonce i jest niebieskie niebo, ale ciemne chmury zdecydowanie dodaja mu uroku.
Podono w trakcie ponad dwu godzinnego rejsu mozna zobaczy rozne zwierzaki, od pingwinow, fok, po delfiny. Nam sie udalo widziec foki (ale w NZ jest ich bardzo duzo, wiec nie robily juz wielkiego wrazenia :) )i delfiny, ktore w pewnym momencie zaczely szalec przed nasza lodka. Przy kazdym wyskoku ponad wode powodowaly piski, ohy i ahy pasazerow :). Przyjemnosc ta nie byla tanie, no ale BYLO WARTO !!!
Kiedy jechaismy na M.S. mielismy MALA awarie :) Zostawilismy zapalone swiatla (E: G. zostawil) i nie dalo sie odpalic - padl akumulator :D. Ugrzezlismy na caly dzien, w chmarze mucho-potworow, krwiopijcow, bez zasiegu telefonu. Zatrzymywalismy samochody, pytalismy o kable, ale nikt nie mial. Proponowalismy szybka zamiane akumulatora, zeby tylko odpalic, ale nikt nie rozumial o co nam chodzi. Pytali tylko czy mamy AutoAssistance i zeby tam dzwonic. Po szesciu godzinach, zatrzymala sie w koncu ekipa z Izraela. Chlopak okazal sie mechanikiem. Sytuacja wygladala beznadziejnie, gdyz kolega Izraelczyk dorwal moja szuszare do wlosow i wpad na genialny pomysl pociecia kabli :( no coz mialam zrobic- zgodzialam sie. Jednak po chwili zatrzymal kampera z Japonczykami, "sterroryzowal" ich i kazal szukac kabli. Juz mielismy wykrecac ich akumulator, kiedy zatrzymala sie para (tez z Izraela) i akurat mieli kable. Japonczycy nie bardzo wiedzieli co sie dzieje i z checia odjechali. Samochod uruchomiony - Pierzasci uratowani :)
Zeby tego wszystkiego bylo malo, mielismy AFERE BILETOWA. Chcielismy przesunac o tydzien wczesniej nasz lot do Chile. Zadzwonilismy do biura, w ktorym te bilety kupilismy. Najpierw dalo sie przesunac za rozsadna cene. Pozniej dostalismy maila, z cena trzy razy wieksza. Zrezygnowalismy, ale Grzechu sie wkurzyl, bo biuro zle zalatwilo sprawe, a wczesniej tez duzo razy nawalilo. Napisal im mail do przelozonego, w ktorym ich ostro opieprzyl. Wytknal wszystkie bledy i zaniedbania, ktorych sie dopuscili i stwierdzil, ze juz nigdy z ich posrednictwa nie skorzystamy i kazdemu bedziemy odradzac.
Na to po kilku dniach dostajemy odpowiedz od szefowej biura, ktora bardzo nas przeprasza i stwierdza, ze jedyne co moze zrobic to przebukowac nam bilety na ich koszt :) Lecimy wiec wczesniej i jestesmy duzo kasy do przodu :)