Z Santiago wyjechalismy w kierunku Boliwii. Granice mozna przkroczyc w Arice, skad jezdza autobusy do La Paz w Boliwii. Ale my do La Paz teraz nie chcemy. Chcielismy wjechac do Boliwii od poludnia. Przewodnik podaje, zeby pojechac do Calamy, a stamtad jest juz pociag – raz w tygodniu. Autobus z Santiago do Calamy jechal jedyne 22 godziny. Wysiadamy i dla pewnosci pytamy jeszcze na dworcu, czy nie autobusu do Boliwii. Pani jak z karabinu strzela do nas hiszpanskim slownictwem, problema w tym, ze nie w zab nie rozumiemy :). Powoli dochodzimy do tego, ze nie ma autobusow, o pociag mamy na stacji zapytac. Na dworcu, na pytanie o pociag, pani powtarza przeciagle : no, no, nooo; machajac przy tym komicznie rekami. Nie dajemy za wygrana, probujemy sie dogadac, mamy przeciez rozmowki – a propos rozmowek, kto wymysla te zwroty i kto ich uzywa, np. w restauracji: ¨Chcialbym cos zjesc¨ (?). No wiec mowimy rozmowkowym hiszpanskim, a pani tylko – no, no, no i macha i macha.
No ni da rady. Wracamy na chilijski PKS. Juz mamy kupowac bilety do Arici, kiedy napataczaja sie Francuzi, z innym przewodnikiem. A w nim informacja o firmie, ktora wozi ludzi do Boliwii, ta droga, ktora nam pasaje.
Kolejne taxi i jest: Buses Atacama 2000. Firma na pierwszy rzut oka wyglada… no nie bardzo. Przy kasie siedza chlopaki ze zlotym uzebieniem, pala fajki, jacys tacy oni dziwni. Kiedy pytam pania kasjerke czy ´inglisz´? Chociaz wiem, ze zaden inglisz, ale zawsze warto sprobowac. Wiec pulchna pani, w obcislej bluzeczce przezuwa zielona gume do zucia, robi balona i mowi: nooo inglisz.
Zaczynamy walczyc z naszym hiszpanskim, ktory jak narazie ogranicza sie do dwoch, moze trzech slow :) Koniec koncow bilety kupione. Jutro o 5:30 rano wyjazd. Autobus jest tylko do granicy, tam lapiemy jakis inny, ale jaki i dokladnie gdzie, to jeszcze nie wiemy.
Calama nie nalezy do najbardziej urokliwych, wyrasta na srodku pustyni. Nie jest duza, ale sa tutaj dwa markety odziezowy i jedzeniowy, muzeum kolei i pare hoteli – nie tanich. Lokujemy sie w jednym z nich i idziemy na miasto.
Calama – gdzie istnieja jeszcze restauracyjki, w ktorych nie ma cen; menu sklada sie z szesciu pozycji i kazdy kto wchodzi dostaje obowiazkowo salatke z jajem i majonezem. Pozniej pani spiewa litanie dan, na koniec wszyscy klienci dostaja pucharek z galaretka pomaranczowa, cos na styl: ¨kawa i 2 W-Zki, bo walczymy o zlota patelnie¨ :)
Z glosnikow wyje latino-ballada, kelnerki spiewaja i placza, bo kroja wlasnie cebule. W Calamie sa jeszcze kawiarnie, gdzie w szklanych szafkach stoja pucharki, a w nich owocowe galaretki z lekko klapnieta, bita smietanka. :)) Styl a la wczesne lata 90 :).
A Colociones Don ¨D¨ Mario, bo tak sie nazywala knajpa, po godzinie trzynastej pekala w szwach, nie bylo wolnego stolika :)